Go to content Go to navigation Go to search

W obecności Baranka, czyli szpitalne rekolekcje

June 25th, 2009 by xAndrzej

W obecności Baranka, czyli szpitalne rekolekcje

Bóg jest konkretny. Jeśli pisałem niedawno, że kapłan czasem musi być jak Baranek, a nie tylko jak Pasterz to Bóg zorganizował mi okoliczności, w których od początku do końca oddałem się w ręce innych i mogłem nie tyle gadać, co bardzo konkretnie poczuć się przez cztery dni współcierpiącym Barankiem. W niedzielę trafiłem do szpitala, na niezbyt skomplikowaną operację. Od samego początku poczułem się w tej sytuacji wezwany do tego, aby pierwszy raz w życiu nie być dla chorych, ale być chorym. Zaplanowałem sobie ten czas jako moje szpitalne rekolekcje, dlatego o nich chcę pisać. Mało w nich bohaterstwa, a więcej zupełnie nowego doświadczenia cierpienia. Nagle zrozumiałem pawłowe słowa o konieczności „dopełnienia cierpienia Jezusa”. Dotąd doświadczenie poważniejszego cierpienia chodziło obok mnie, przez te kilka dni mogłem doświadczyć szpitalnego łóżka, sali operacyjnej, narkozy, współcierpienia z braćmi, którzy w o wiele większy sposób niż ja dopełniają „cierpień Chrystusa”. Jadąc do szpitala na swoje wyjątkowe rekolekcje sformułowałem sobie kilka postanowień, aby ten czas był możliwie najbardziej barankowy.
Postanowienia rekolekcyjne:
Współcierpieć z Chrystusem- świadomie przyjmować każdy ból, lęk w łączności z Ukrzyżowanym;
Być obecnością Baranka pośród chorych, czyli cicho i życzliwie świadczyć o Jezusie, więcej przyjmowaniem doświadczeń niż gadaniem;
Nie szukać żadnych przywilejów ani związanych z byciem księdzem, a tym bardziej rektorem seminarium, żeby być z prostymi i ubogimi;
Ofiarować każdy trud w intencji kapłanów, kleryków i nowych powołań kapłańskich;
Modlić się nieustannie i w każdych warunkach.

Niedziela – Mały Ogrójec
Rozumiem trochę bardziej lęk przed cierpieniem. Zanim wsiadłem do samochodu, żeby jechać do szpitala targały mną różne myśli. Może jeszcze poczekać? Może lepiej sobie to wszystko zorganizować, nawiązać kontakty z wybitnymi profesorami, poszukać najlepszej kliniki? Mało brakowało i bym uciekł. Dorobiłbym sobie wspaniałą i bardzo rozumną motywacje mojej rezygnacji. Dokładnie o 15 dojechałem do kościoła św. Joachima w Sosnowcu, położonego tuż obok szpitala. Miejscowy proboszcz jakby wzmacnia moje wątpliwości. Tłumaczy mi o swoich dobrych kontaktach z lepszym szpitalem i lepszymi specjalistami. Ale przecież mam nie szukać żadnych przywilejów. Idę więc w kierunku szpitala, który już na pierwszy rzut oka wygląda na zwykły podrzędny szpital miejski. Szybko trafiam na oddział chirurgiczny. Wszystko jest tu w dużym nieładzie. Okazuje się, że mój zabieg będzie ostatnim przed przeprowadzką i właściwie wszystko jest już spakowane na oddziale i nie przyjmuje się już nowych pacjentów. Trafiłem na wspólną salę z sześcioma łóżkami, z których tylko dwa były zajęte. Moimi pierwszymi braćmi w cierpieniu są: Tadziu, który ma poważne kłopoty z trzustką i Marcin – który nie może dojść do siebie po poważnej operacji żołądka. Ten ostatni z bólem pokazuje mi swój rozkrojony brzuch i cieknącą z rany ropę. Tak jest od tygodnia. Zaskakuje ich informacja, że jestem księdzem i na początek trochę są sztywni. Dostaję łóżko pod oknem z szarą pościelą. Moi nowi bracia z uwagą śledzą moją reakcję, szczególnie gdy układam sobie poduszkę na łóżku. Poszewka na poduszce ma pełno dziur i wygląda już na bardzo starą. Najwyraźniej śledzą moją reakcję, a nawet delikatnie pytają: „Może poprosić siostrę, to księdzu zmieni? To nie wypada, żeby ksiądz miał taką poduszkę!”. Tłumaczę się, że to nie szkodzi, bo dużo jeździłem ze studentami i jestem przyzwyczajony do różnych standardów. Ta drobna rzecz najwyraźniej topi lody. Chłopaki opowiadają mi trochę o sobie. Marcinowi życie się zawaliło przez chorobę. Pracuje dorywczo na budowie i teraz już przez dłuższy czas nie będzie mógł pracować. „Muszę wysłać swoją kobitę do roboty, żebyśmy jakoś wyżyli. Aż wstyd człowieka bierze, że nawet w szpitalu nie może wziąć sobie sali z telewizorem, bo brakuje nawet dwóch złotych, żeby zapłacić za oglądanie.” – tłumaczy mi mocno strapiony. Pytam szybko czy wiedzą gdzie jest kaplica. Od razu wskazują mi miejsce. Znają je nie dlatego, że chodzą się modlić, ale dlatego, że przed wejściem do kaplicy jest nielegalna palarnia dla pacjentów. Na moje pytanie o kaplicę odpowiada mi też pielęgniarka. „To smutne proszę księdza, ale nasza kaplica jest ciągle zamknięta. Ksiądz przychodzi dwa razy w tygodniu rozda komunię i zamyka kaplicę, a przecież nawet my same chciałybyśmy się pomodlić”. Z zamiaru dłuższej niedzielnej modlitwy przed Najświętszym Sakramentem nic więc nie wyjdzie. Widocznie Bóg chce, żeby od początku do końca moją kaplicą była sala szpitalna. Od razu przygotowują mnie do operacji, pobierają krew, robią EKG, przygotowują miejsce, które będzie poddane zabiegowi. Wieczorem modlę się czym tylko mogę. Odmawiam wszystkie możliwe litanie i wszystkie części różańca. Łóżko jest super niewygodne. Po środku czuje się jakiś metalowy pręt, który pije w plecy. Wszystko wydaje mi się ważne szczególnie dlatego, że mam ważną intencję mojego pobytu – modlitwa za kapłanów, kleryków i o nowe powołania kapłańskie i zakonne. Spałem jednak długo i spokojnie, bo na pomoc przyszło mi zwykłe ludzkie zmęczenie.

Poniedziałek – Okruchy Kalwarii
Nawet nie wiedziałem, że dzień w szpitalu zaczyna się prawie tak samo wcześnie jak w seminarium. O 5.40 pielęgniarka wezwała nas do mierzenia temperatury. Dalej czynności medyczne szły bardzo szybko. Mierzenie ciśnienia, pobranie krwi, dwie kroplówki sączące się powoli do żyły. Między tym wszystkim moje poszarpane poranne modlitwy. Poszarpane nie tylko dlatego, że przerywane zabiegami, ale też z powodu dopadającego mnie lęku przed zabiegiem. Przecież to pierwszy mój świadomy pobyt w szpitalu i pierwsza w życiu operacja. Mimo to jestem spokojny. Przed ósmą wizyta ordynatora i ustalenie operacji na dziewiątą. A więc tylko godzinę, może to i dobrze, bo nie ma czasu na myślenie. Anestezjolog uświadamia mi procedury narkozy. Będę znieczulony na ponad pięć godzin ale tylko od pasa w dół. Nie będę czuł bólu, ale będą miał pełną świadomość dokonywanych czynności. Nie wolno mi wstawać przez 24 godziny. Już o 8.30 znalazłem się na bloku operacyjnym. Może dla innych to proste, ale dla księdza to duże zażenowanie być zupełnie nagim pośród pielęgniarek i lekarzy. Takie małe obnażenie. Zupełnie świadomie łączę je z Krzyżową Drogą. Dostaje zastrzyk w kręgosłup, przez chwilę robi mi się ciepło i z mojej świadomości ucieka mi połowa mojego ciała. Nie czuje brzucha, nóg. Po raz pierwszy w życiu doświadczam tego, czego doświadczają moi niepełnosprawni przyjaciele pozbawieni czucia. Myślę o Piotrku, który po wypadku czuje tylko swoją głowę. Przez moment modlę się za niego o uzdrowienie. Pielęgniarki ustawiają moje ciało na stole operacyjnym, przywiązują mi nogi pasami. Sam zabieg jest rzeczywiście zupełnie bezbolesny. Wszystko kończy się o 10 tej. Biedne kobiety dźwigają mnie ze stołu na łóżko transportowe, potem na łóżko szpitalne. Chcę im pomóc, ale nie umiem, nie czuję przecież kompletnie połowy swojego ciała. Znów doświadczenie Kalwarii – oddać swoje ciało w ręce innych. Nie czuć się panem swojego ciała. Ze spokojem wracam na salę szpitalną. Cały czas kontempluje to dziwne uczucie braku świadomości swoje ciała. Władnymi rękami dotykam nóg i tak się czuje jakbym dotykał jakiś martwych przedmiotów, czegoś co nie jest moje. Przecież tak naprawdę życie nie jest moje, ciało nie jest moje, trzeba je umieć oddać Bogu. Leżę nieruchomo jeszcze ponad cztery godziny. Dziwny stan, w którym doświadczyłem chyba najpiękniejszej modlitwy. Wiedząc, że nie będę dziś mógł odprawić mszy świętej przy ołtarzu, odprawiałem ją na sposób duchowy. Pielęgniarka podała mi małą książeczkę z tekstami mszalnymi i słowo po słowie odprawiałem moją szpitalną mszę. Te wszystkie słowa z mszy świętej miały teraz nadzwyczajne znaczenie. Oddanie Ciała, przelanie Krwi, ofiara i cierpienie dla zbawienia drugich – to wszystko stało się dla mnie bliższe i bardziej niż zwykle czułem się zanurzony w tych tajemnicach. A przecież moja sytuacja wobec męki Jezusa jest jak kropla wody w oceanie. Komunię świętą przyjąłem w sposób duchowy. Wyobraziłem sobie fizyczny smak Hostii, cały ten proces łamania chleba, spożywania, połykania. Dzięki narkozie nie czułem bólu i mogłem skupić się na modlitwie. Po ponad pięciu godzinach zaczęło się odzyskiwanie czucia w nogach, od palców w górę. Jakby nowe stwarzanie człowieka, jakby Bóg wkładał we mnie trochę nowego życia. Im więcej tego życia przychodziło tym więcej pojawiało się bólu. Nowe życie nie może nie boleć. W miejscu gdzie byłem operowany pojawił się rzeczywiście porządny ból. Każde jego odczucie znów mogłem ofiarować za kapłanów, kleryków i o nowe powołania. Tę mistyczną intencje przerwała mi pielęgniarka. Stanęła przede mną ze strzykawką w ręku mówiąc: „Naprawdę nie musi ksiądz cierpieć, dam zastrzyk i przestanie boleć!”. I wbiła mi igłę w pośladek. Tak się skończyło moje ofiarowanie większego bólu. Widocznie Bóg nie chce jeszcze ode mnie jakiejś poważniejszej Kalwarii. Noc był trudna, ale pełna modlitewnej komunii z Jezusem. Dziwię się ludziom, którzy nie wierzą w Boga. Z kim oni są kiedy cierpią? Muszą być bardzo samotni i zrozpaczeni.

Wtorek – Wszystkim dla wszystkich
Założyłem sobie, że moje szpitalne doświadczenie mam ofiarować dla drugich. Zmarnowałbym te maleńkie okruchy cierpienia zachowując je dla siebie. Już po siódmej zgrupowano nas w jednej sali. Szpital ma się przeprowadzać, pacjentów jest mało więc trzeba wszystkich upchnąć w jednej sali. Trafiam więc do zapełnionej sali z telewizorem na ścianie. Poznaję nowych ludzi. To zwykli, prości robotnicy z Zagłębia. Dawno nie usłyszałem tylu przekleństw. To jest już ich normalny sposób komunikowania się. Mimo to są życzliwi, ale mało się przejmują, że jestem księdzem. W centrum naszego szpitalnego życia staje telewizor. Musiałem dołączyć się do zrzutki, żeby telewizor mógł grać cały dzień. Pytam mojego najbliższego sąsiada, też Andrzeja (chyba najbardziej chorego z nas wszystkich), czy nie męczy go to telewizyjne granie. „To dla mnie, proszę księdza, kawałek domu” – odpowiedział. Szybko zrozumiałem, że ich domowe życie odbywa się w tle telewizora. Do dziesiątej nie wolno mi się było ruszać. W tym czasie odwiedził mnie znajomy ksiądz i przyniósł z portierni klucze do kaplicy szpitalnej. To najcudowniejszy prezent tego dnia – klucze do kaplicy gdzie jest tabernakulum i ołtarz. Nie mogłem się doczekać kiedy minie dziesiąta i pobiegnę przed Jezusa, aby dziękować Mu za wszelkie dobro. Niestety około dziesiątej ogarnia mnie jakaś dziwna fala słabości. Okazuje się, że dostaje temperatury. Wprawdzie mam trochę ponad 38 stopni, ale pielęgniarka każe jeszcze leżeć w łóżku i podaje mi kolejny zastrzyk. Z pokorą więc zostaje i słucham moich współcierpiących braci. Dużo mi mówią o swoich problemach z pracą, z utrzymaniem rodziny. Opowiadają mi o sowich upodobaniach do picia wódeczki i palenia papierosów i czasem się wydaje, że największym ich problemem związany z chorobą będzie to, że nie będą się już mogli tak normalnie bawić i używać. Próbuję wprowadzać jakieś religijne tematy, ale te kończą się zwykle opowiadaniem o księżach. Chociaż chłopaki co chwile wracają do wspomnień z dzieciństwa. Któryś był na pielgrzymce w Częstochowie, inny chodził z ojcem do Piekar. Jakie to dziwne, że tak szybko świat potrafi zabić w ludziach doświadczenie Boga. Przypominam sobie francuskich księży robotników. Czy trzeba, żebyśmy jeszcze bardziej zbliżyli się do tych normalnych prostych ludzi? Czy nie jest tak, że stworzyliśmy sobie elitarny świat duchownych, śrubując wygodny poziom życia i oddalając się od tego prostego świata robotników? Z pewnością eksperyment francuskich księży robotników był nie udany, ale może warto dziś na nowo przemyśleć nasze kapłańskie miejsce wśród zwyczajnych ludzi?
Dopiero po 18 mogę ruszyć z łóżka. Okazuje się, że czuję się mocny i mimo bólu pooperacyjnego mocno stoję na nogach, a temperatura troszkę spadła. Uciekłem więc do kaplicy, żeby odprawić mszę świętą. Rzeczywiście, kaplica jest zaniedbana, ale najważniejsze, że jest tabernakulum i Najświętszy Sakrament. Na tabernakulum znak Serca Jezusowego. Wzruszył mnie ten symbol i szybko skojarzył mi się z Rokiem Kapłańskim, który zaczął się w uroczystość Serca Jezusowego. My, kapłani, jesteśmy szczególną miłością Jezusowego Serca. Miałem więc okazję myśląc o Sercu Jezusa modlić się za wszystkich kapłanów i naszych świeckich przyjaciół. Po modlitwie ubrałem najgrubszy ornat i trochę trzęsąc się z zimna samotnie odprawiałem mszę świętą, za wszystkich ludzi, których Bóg postawił i stawia na drodze mojego życia. To była Eucharystia dziękczynienia za dar każdego człowieka spotkanego w moim życiu. Ci wszyscy ludzie stali się moim poligonem miłości.

Środa – Powrót z Kalwarii
Miałem ciężką noc. Andrzej, który leżał na łóżku obok mnie bardzo cierpiał. Dostał prawie 40 stopni gorączki i miał bardzo niskie ciśnienie. Od dwóch tygodni jest na kroplówkach i sztucznym jedzeniu. Z rurki umieszczonej w żołądku intensywnie zaczęła spływać jakaś żółta ciecz. Nie mogłem zasnąć. Lekarze wprawdzie nie panikowali, ale po pielęgniarkach było widać wielkie zatroskanie i sytuacje niebezpieczeństwa. Cały czas modliłem się cicho za niego. Odprawiłem wszystkie znane mi modlitwy o uzdrowienie. Co jakiś czas pytałem go czy mu czegoś nie trzeba i jak się czuje. W nieprawdopodobnie pokorny i męski sposób przyjmował cierpienia. Przetrwał noc, choć ranek nie przyniósł poprawy. Poczuliśmy się jednak bezpieczniej, bo przyszło więcej lekarzy i opieka stała się lepsza. Ja sam poczułem się już dobrze, choć ból operowanych miejsc ciągle ograniczał mi ruchy. Przyszło jednak wielkie zmęczenie szpitalem. Za oknem robotnicy ocieplający szpital i wiercący w ścianach, w sali grający telewizor, a cały personel skupiony na pakowaniu rzeczy do piątkowej przeprowadzki. Podczas wizyty ordynator jakby wyczuł problem i spokojnie stwierdził, że tak normalnie powinienem tu być jeszcze trzy dni, ale w całym tym bałaganie chyba szybciej wyzdrowieje w domu. Jeszcze raz mnie obejrzał i zasugerował, że mogę wracać do domu, ale przynajmniej przez trzy dni więcej leżeć niż chodzić. Mogłem więc wracać z mojej małych, szpitalnych rekolekcji.

Podsumowanie
Moje szpitalne doświadczenie jest pewnie tylko maleńkim epizodem w porównaniu z wielkimi cierpieniami ludzi, ale pozwoliło mi ono choć przez ten krótki odcinek czasu zanurzyć się w tajemnicy cierpienia. Przed chwilą chciałem cały ten tekst skasować, jako śmieszny i nic nie warty i nie umieszczać go na blogu, ale czuję, że powinienem być wierny w opisywaniu moich doświadczeń i może komuś, kto cierpi o wiele więcej, niż ta moja kropelka cierpienia, pokaże mały ślad zanurzania każdego cierpienia w Chrystusie. Ja rzeczywiście nie rozumiem, jak ludzie mogą cierpieć bez Boga! Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali w tym czasie swoją modlitwą.

Leave a Reply

You must be logged in to post a comment.